co drugi człowiek w MI5 pisze powieści szpiegowskie. No to scenarzysta "Operacji Mielonka" postanowił napisać swą własną powieść. Na dodatek w składzie ekipy jest sam Ian Fleming (który rzeczywiście jakieś tam związki z wywiadem w czasie wojny miał). Ja to odbieram jako mrugnięcie okiem do widza: "Nie oczekujcie, że zobaczycie rekonstrukcję wydarzeń w proporcji jeden do jednego". W istocie to, co otrzymujemy jest raczej romansem szpiegowskim. Takim raczej letnio-chłodnym romansem.
-
Kilka wątków co najmniej nie dopracowanych. Na przykład, do mieszkania kobiety bezceremonialnie wkracza znany jej barman i oznajmia, że jest wprawdzie Niemcem ale takim "dobrym". Facet grozi, że ją zastrzeli jeśli mu nie powie wszystkiego. No i co? Jakiś stan nadzwyczajnego alarmu u Brytyjczyków, gorączkowy pościg za Niemcami na brytyjskiej ziemi - wszystko jedno "dobrymi" czy "złymi"? Nic z tych rzeczy. Sprawa się rozmywa i tyle.

Albo ten agent w Hiszpanii: jest on agentem tylko podwójnym czy aż potrójnym? Tak skomplikowane, że część widzów odpuści sobie próbę zrozumienia.
PS Colin Firth już nie wygląda tak, jak w 'The King's Speech', niestety.